W ostatnią słoneczną niedzielę wybrałem się z żoną na spacerek po ursynowskich zakamarkach. Trafiliśmy do bardzo sympatycznej ni to kawiarni ni to baru. Na miejscu można zjeść pyszne tosty z gorgonzolą i wypić wino podawane na kieliszki w bardzo miłej atmosferze. Karta win bardzo krótka, ale za to ceny mocno kuszące. Szybka analiza i wybór padł na nieznaną mi dotąd etykietę – Ticket to Chile Reserva Carmenere 2008. Butla sprawiająca wrażenie bardzo ciężkiej, ładna etykieta, szczep, po którym można się spodziewać, że będzie trochę czekoladowo-kawowo-tytoniowo. Taaaa…można się było spodziewać. Po pierwsze sympatyczna pani kelnerka przyniosła wino w kieliszku, który kompletnie nie nadawał się do niczego. Grube, ciosane szkło, czasza rozchylająca się na zewnątrz, coś w stylu kieliszka do martini tylko ten był głębszy. Wina nalane po sam brzeg. Jak tu degustować? Na szczęście chilijczyk był tak beznadziejny, że w sumie para idealna. Niestety po raz kolejny potwierdza się, że reservy w nowym świecie znaczą tyle co nic. Wino było paskudne, cienkie jak torebki jednorazowe w Tesco, alkohol w połączeniu z wysoką kwasowością drażnił przełyk. Gdzie to Carmenere? To coś ani nie pachnie jak ten szczep ani też nie smakuje choćby w minimalnym stopniu. Brrr….
Możliwość zaparkowania przed sklepem
Ta strona wykorzystuje pliki cookies. Więcej informacji
The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.